W latach 20 i 30 XX wieku dwaj panowie językoznawcy odkryli, że słownictwo i gramatyka poszczególnych języków skłaniają, a nawet zmuszają osoby nimi mówiące do widzenia świata i myślenia o nim w specyficzny sposób.
Obecnie znamy ten pogląd, jako Hipoteza Sapira-Whorfa.
Trochę wcześniej niejaki Ludwig Wittgenstein wysnuł podobne twierdzenie o granicach języka, będących zarazem granicami myślenia i poznania.
Są zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy tej teorii, jednak dyskusje znacznie częściej dotyczą poziomu nasilenia, w jakim działa prawo relatywizmu językowego, niż samej istoty zjawiska.
Jak język wpływa na myślenie
Najlepszą ilustracją tego wpływu jest wymienione w Wikipedii badanie, w którym użytkownicy różnych języków dostają trzy karteczki w różnych kolorach i mają wskazać dwa najbardziej podobne kolory. Ponoć wynik testu zależy od podobieństwa nazw kolorów w danym języku, nie od samych kolorów.
Mamy też inne przykłady działania tego prawa. Coraz częściej można się na nie natknąć nawet w literaturze biznesowej.
Weźmy chociażby badanie związku języka danego narodu z jego skłonnością do oszczędzania. W artykule na ten temat można wyczytać wniosek, że Chińczycy zawdzięczają swoją oszczędną naturę językowi, w którym nie ma silnego rozgraniczenia pomiędzy czasem przyszłym a teraźniejszym.
Można znaleźć też artykuły o bardziej racjonalnym podejmowaniu decyzji w języku obcym z powodu obniżenia reakcji emocjonalnych. Zjawisko to opisał niejaki Albert Costa z Uniwersytetu Pompeu Fabra w Barcelonie.
Słowa mają moc!
Nie ulega wątpliwości, że używając konkretnego języka, a nawet konkretnych słów niejako zaklinamy rzeczywistość. Robimy to w dwojaki sposób. Raz, że torujemy nasze własne postrzeganie zjawisk, które opisujemy słowami. Dwa, że rysujemy taką, a nie inną rzeczywistość w oczach odbiorcy naszych komunikatów.
Zatem co tak naprawdę przekazujemy naszym pracownikom nazywając ich (może mimowolnie, ale jednak) zasobami i stawiając w jednym szeregu z biurkami, komputerami, kserokopiarkami, czy też innymi przedmiotami, które można kupić, sprzedać, zlikwidować?
Przecież spotykamy się z tym podejściem nieustannie. Cała literatura biznesowa, cały Internet, wszystkie korporacje są pełne określenia „zasoby ludzkie”.
Człowiek, jako zasób
Zasoby ludzkie, czy też człowiek postrzegany, jako zasób, to moim zdaniem jedno z najbardziej niefortunnych określeń i podejść, jakie zafundowała nam nauka wzmocniona poprzez stronę biznesową.
Uważam, że taka dehumanizacja pracownika w organizacji, generowana już na poziomie języka zarządzania, stanowi jedną z elementarnych przeszkód na drodze do budowania autentycznego zaangażowania i przywiązania pracowników i lepszej integracji ich celów z celami organizacji.
Dlaczego?
Bo słowa, jakich używamy mają istotny wpływ na postrzeganie rzeczywistości.
Nazywając swojego pracownika zasobem, nieświadomie odzieram go w swoich i jego oczach z najważniejszych przymiotów każdej istoty ludzkiej. Cechy, które z mojego punktu widzenia stanowią o wyższości człowieka nad maszyną tudzież soft-botem, nagle schodzą na dalszy plan.
Mówię o autonomii, sprawczości, zdolności do samodoskonalenia i samorozwoju i niepowtarzalności danej osoby. To wszystko są kluczowe czynniki chociażby w napędzaniu kreatywności i kreatywnym rozwiązywaniu problemów.
Zasoby nie mają pomysłów. Ludzie mają.
Zasoby ludzkie po ludzku
Zupełnie inaczej ma się sprawa zasobów ludzkich w coachingu.
Niby też występuje określenie zasobów, ale nie tyle w odniesieniu do samych ludzi ile w stosunku do tego, czym człowiek dysponuje, osiągając cele.
Tu zasoby ludzkie są naprawdę ludzkie!
Są to umiejętności, wiedza, przekonania, nawyki, cechy oraz talenty, którymi dysponuje człowiek i które może wykorzystywać do osiągania swoich celów.
Zdaje się, że każda firma chce, aby jej pracownicy wykorzystywali powyższe zasoby w swojej pracy?
Jak zatem będzie wyglądało zarządzanie zasobami ludzkimi w tak nakreślonym kontekście? Czy nie brzmi to bardziej wspierająco i konstruktywnie?
Zarządzajmy kadrami i ich zasobami
Szczerze jestem zdania, że znacznie lepiej brzmi zarządzanie kadrami, niż zarządzanie zasobami ludzkimi. Chyba, że my Polacy, nie będąc gęsiami, przedefiniujemy swój język i będziemy mówić o zarządzaniu zasobami ludzkimi w kontekście coachingowym.
I oto nagle, zamiast definiować człowieka na poziomie zbliżonym do środka trwałego, zaczniemy budować mechanizmy wspierające. Będziemy zarządzać zasobami naszych pracowników, czyli wspierać rozwój ich talentów, zdobywanie wiedzy, wypracowywanie twórczych i konstruktywnych postaw oraz nawyków i wreszcie wspierać mechanizmy, dzięki którym nasi pracownicy, będą bardziej biegli w odpowiednim doborze tychże, na drodze do osiągania swoich celów zawodowych.
I jestem głęboko przekonany, że taka – pozornie drobna – zmiana językowa, ułatwi nam stworzenie środowiska, w którym cele naszych pracowników będą tożsame z celami naszej firmy. Bo z zasobu nie zrobimy partnera.
Łatwiej do partnerstwa zaprosić człowieka.